wtorek, 12 lipca 2011

Dominic Grandline słyszy wyznanie.

    Jechaliśmy już jakieś cztery godziny. Julian prowadził konia, a ja wtulałem się w jego plecy, obejmując go w pasie. Prawie zasypiałem. Wokół las, ciemno, zimno. Jednak poderwałem się gwałtownie na hałasy, które wyraźnie dobiegały z krzaków. Rozejrzałem się nieprzytomnie.
    - Julian, co to było? - Zapytałem szeptem.
    - Nie wiem. Ale cicho siedź - odpowiedział również szeptem, po czym przyspieszył. Odgłosy z krzaków poruszały się obok... nas. Czułem, jak mocno wali mi serce. A jak to jakieś chore na wściekliznę zwierzę? Albo jakiś złodziej lub morderca? Wtuliłem się mocniej w Juliana, a wtedy on ruszył galopem. Po chwili usłyszałem inne odgłosy kopyt uderzających o ziemię. Ktoś nas ścigał...!
    - Julian! - Pisnąłem, przerażony.
    - Uspokój się. Jestem przy tobie, tak? Umiem władać mieczem, a wziąłem swój ze sobą.
    Słowa Juliana trochę mnie uspokoiły. Wydało mi się to trochę dziwne, ale przy nim czułem się... bezpiecznie. Nagle poczułem, jak gwałtownie się zatrzymujemy.
    - Co jest? - Zapytałem, patrząc Julianowi przez ramię. Zobaczyłem trzy konie, a na każdym z nich postawnego mężczyznę ubranego całkowicie na czarno.
    - Julian! - Pisnąłem. Czułem, jak moje serce bije w szalonym tempie.
    - Ty, młody! Jesteś Dominic Grandline? - Zapytał jeden z nich. Nic nie odpowiedziałem, ale im to chyba starczyło za odpowiedź.
    - No pięknie, książę w naszych rękach. Jak cię porwiemy, to król da nam niezły okup, a potem... - i już nie słuchałem, co mówił dalej, bo Julian odwrócił głowę lekko w moją stronę.
    - Zrobimy tak - zaczął szeptem. - Za nami nikogo nie ma. Pojedziemy galopem, a w pewnym momencie ty skoczysz z konia i ukryjesz się w krzakach, a najlepiej, jak pobiegniesz głębiej w las. Ja się nimi zajmę.
    - Ale Julian... Boję się - powiedziałem płaczliwym głosem.
    - Zaufaj mi - uśmiechnął się do mnie lekko, po czym niespodziewanie zawrócił konia i zaczęliśmy szybko uciekać. Po paru minutach zebrałem w sobie całą odwagę, jaką miałem i jakimś cudem zeskoczyłem z konia, lądując w krzakach. Bolało, ale musiałem wytrzymać... Podniosłem się szybko i zacząłem biec w głąb lasu, byle jak najdalej. Schowałem się za dużym drzewem i zacząłem nasłuchiwać. Słyszałem odgłosy walki i cholernie bałem się o Juliana. Przecież on jest jeden, a ich trzech! Mogą go zabić! Nie! Dominic, ty idioto! Nie zabiją go! Przymknąłem oczy i wziąłem głęboki oddech. Nie wiem, ile tak stałem, ale w końcu usłyszałem jakieś odgłosy. Ktoś szedł w moją stronę. Przełknąłem ślinę i, pełen nadziei, że to Julian, wychyliłem się zza drzewa. Na początku nikogo nie dojrzałem, ale w końcu zobaczyłem znajomą postać.
    - Julian! - Wyskoczyłem zza drzewa i podbiegłem do niego. Szedł, opierając się na mieczu, a drugą ręką trzymał się za prawy bok.
    - Julian! Co się stało? - Zapytałem, patrząc na zabarwiony krwią materiał.
    - To nic... Naprawdę... - powiedział słabo.
    - Nie mów, że nic, jak widzę! - Zdenerwowałem się bardziej, niż powinienem, ale to chyba z... troski o niego. - Gdzie jest koń?
    - Tam, został tam - zakaszlał i... wypluł krew.
    - Julian... - szepnąłem, po czym się rozpłakałem.
    - Dominic, nie płacz... Weź konia i jedź do mojej babci. To trochę daleko, ale wytrzymam - uśmiechnął się słabo. - A wątpię, aby ktoś inny nas przyjął, jesteśmy obcy, a na pewno będzie potrzebny lekarz.
    - Na pewno dasz radę? - Zapytałem z troską w głosie.
    - Tak, zaufaj mi.
    - To chodź... - Julian schował swój miecz do pochwy, przy czym zachwiał się niebezpiecznie. Przerzuciłem sobie jego wolną rękę przez ramię, a drugą ręką objąłem go w pasie. Ciężarem ciała częściowo oparł się o mnie. Ruszyliśmy powoli w stronę konia. Kiedy tam dotarliśmy, zacząłem się zastanawiać, czy Julian da radę wejść na konia. Przedtem jednak zrobiłem mu prowizoryczny bandaż z mojej szaty. Z trudem i z moją pomocą jakoś się udało. Najpierw wsiadłem ja, bo musiałem prowadzić konia, a potem pomogłem Julianowi.
    - Jedź galopem i nie zatrzymuj się, poinstruuję Cię, jak masz jechać. Dasz radę? To może nam zająć cały dzień i noc. - Julian objął mnie mocno rękoma w pasie.
    - Dla ciebie wszystko - szepnąłem, zanim zdążyłem się zastanowić. Czy nie za wcześnie na takie słowa...? Jednak natychmiast odpędziłem od siebie tę myśl i ruszyłem galopem.


    Faktycznie, jechaliśmy cały dzień i noc. Byłem wykończony i nawet nie chciałem myśleć, jak czuł się Julian. To cud, że jeszcze nie zemdlał. W końcu zatrzymaliśmy się przed małą chatką, która wydała mi się dziwnie znajoma. Zsiadłem z konia tak, aby nie poruszyć Juliana, a potem pomogłem mu zsiąść. Już ledwo trzymał się na nogach. Zaszliśmy pod drzwi. Zapukałem. Drzwi otworzyła mi kobieta. I wtedy już wiedziałem, skąd znam ten dom. To od niej kupiłem wtedy jedzenie.
    - Książę... - zaczęła, ale wtedy jej wzrok padł na Juliana. Zaniemówiła, kiedy zorientowała się, w jakim jest stanie i zobaczyła krew.
    - Możemy wejść? - Zapytałem cicho. Staruszka bez słowa odsunęła się od drzwi, a ja wprowadziłem bruneta do środka.
    - My... potrzebujemy lekarza. Julian potrzebuje. Natychmiast - uśmiechnąłem się słabo do kobiety.
    - Ale... co się stało? I dlaczego książę jest z moim wnukiem? Książę znalazł go po drodze? -  Staruszka chyba wyszła z szoku i zaczęła dopytywać.
    - Babciu... Proszę, idź po lekarza. Potem ci wszystko wyjaśnię. Zaprowadzisz mnie do pokoju? - To pytanie skierował do mnie.
    - Jasne. Tylko powiedz mi, gdzie.
    Kobieta jeszcze raz rzuciła okiem na zakrwawione ubranie, po czym wyszła, zamknąwszy za sobą drzwi. Zaprowadziłem Juliana do pokoju i położyłem na łóżku, a potem rozebrałem go od pasa w górę. Poszedłem po ciepłą wodę i zacząłem mu przemywać ranę. To wyglądało naprawdę poważnie... A jak on umrze?! Co ja wtedy zrobię?
    - Dominic... Tylko nie martw się o mnie. Będzie dobrze - pogładził mnie dłonią po policzku.
    - Łatwo ci mówić... Ja się o ciebie martwię - szepnąłem, kładąc swoją dłoń na jego. Oderwałem się jednak, kiedy do pomieszczenia wszedł jakiś mężczyzna, który zapewne był lekarzem. Za nim pojawiła się babcia bruneta. Lekarz przez jakiś czas oglądał ranę i pytał Juliana, jak się czuje i jak to się stało. Potem założył mu opatrunek.
    - A nie trzeba tego zeszyć? - Zapytała staruszka.
    Doktor westchnął ciężko.
    - Trzeba. Ale wszystko mi się pokończyło, a dostawa od króla i królowej będzie dopiero za jakiś tydzień. Na razie możemy tylko czekać i mieć nadzieję, że z pańskim wnukiem wszystko będzie dobrze - mężczyzna uśmiechnął się delikatnie, po czym pożegnał się krótko i wyszedł.
    - Przepraszam... - zwróciłem się do kobiety.
    - Tak, książę? - Spojrzała na mnie zaskoczona.
    - Jestem Dominic, nie książę - uśmiechnąłem się delikatnie. - Czy macie może w wiosce posłańca?
    - Tak...
    - Czy mogłaby mnie pani do niego zaprowadzić?
    - Oczywiście.


    Babcia Juliana zaprowadziła mnie do posłańca wioski. Wyjaśniłem mu krótko, że ma jak najszybciej udać się do pałacu i przekazać, że potrzebuję nowych artykułów medycznych. W ramach wiarygodności dałem mu mój podpis na skrawku papieru. Teraz pozostało tylko czekać... Kobieta przez całą drogę, zarówno w stronę posłańca, jak i do domu, milczała. Potem ja udałem się do Juliana, a ona oznajmiła, że zrobi nam herbaty i coś do jedzenia.
    - Julian, możesz jeść? - Zapytałem, kiedy tylko zamknąłem za sobą drzwi od pokoju.
    - Raczej tak... A dlaczego pytasz?
    - Twoja babcia robi nam obiad - uśmiechnąłem się do niego leciutko.
    - Chodź do mnie - Julian uniósł kawałek kołdry.
    - A jak twoja babcia nas zobaczy?
    - To nic, wie o mnie. Chodź... Zimno mi.
    Wsunąłem się obok niego, a on nas przykrył. Przytuliłem się do niego delikatnie, aby nie sprawić mu bólu.
    - Wiesz... Jesteś dla mnie najważniejszy - szepnąłem, kiedy Julian mnie przytulił.
    - Ty dla mnie też - on również szeptał.
    - Przy tobie pierwszy raz w życiu jestem szczęśliwy. Tak naprawdę szczęśliwy. To całe życie wśród tych wszystkich ważnych ludzi strasznie mnie nudzi. A przy tobie odżywam - musnąłem wargami jego wargi.
    - Ja też przy tobie odnalazłem swoje szczęście - odwzajemnił muśnięcie. - Ale muszę cię o coś zapytać.
    - Słucham.
    - Ten twój narcyzm... Ty naprawdę taki byłeś?
    Westchnąłem cichutko.
    - Wiesz, po części tak. Ale swój udział miało też to, że po prostu byłem samotny. Oprócz rodziców nie miałem w zasadzie nikogo. Żadnego rówieśnika, z którym mógłbym spędzać wolny czas. Od dziecka tylko lekcje, wpajanie zasad i tak dalej. A wszyscy traktowali mnie jak jakiś najcenniejszy skarb. Nie mogłem się nawet zadrapać przy chodzeniu po drzewach. A za chodzenie po drzewach i tak dostawałem opieprz, bo przecież mogłem sobie coś zrobić. Po prostu się w tym dusiłem.
    - Rozumiem. Wiesz... Z każdym dniem zakochuję się w tobie coraz bardziej - Julian przejechał dłonią po moich plecach, a ja wpatrzyłem się w niego bez słowa. To takie... takie... cudowne...
    - Ja... na razie nie mogę ci tego powiedzieć. Przepraszam... - szepnąłem.
    - Nie przepraszaj. Rozumiem to. Ale pewnego dnia zdasz sobie sprawę z tego, że mnie kochasz - uśmiechnął się delikatnie.
    - Tak, na pewno - odwzajemniłem uśmiech. Po chwili usłyszałem pukanie do pokoju. Wstałem i otworzyłem. Babcia Juliana weszła do pokoju z tacą, na której były dwie porcje ryby i dwa kubki parującej herbaty.
    - Dziękuję - wziąłem od staruszki tacę.
    - Poradzicie sobie?
    - Tak, babciu - brunet uśmiechnął się do kobiety, która odwzajemniła uśmiech i wyszła, zamykając za sobą drzwi.
    - To teraz dam ci amciu, żebyś był silny i zdrowy - zaśmiałem się i przysiadłem na skraju łóżka, a Julian podniósł się do pozycji siedzącej. Zaczęliśmy jeść, a kiedy skończyliśmy, wypiliśmy całą herbatę. Odniosłem tacę z naczyniami do kuchni, a potem znowu położyłem się obok Juliana. Po chwili zasnęliśmy.


    Rano, kiedy się obudziłem, Julian jeszcze spał, mocno mnie do siebie przytulając. Uśmiechnąłem się delikatnie, po czym wplątałem palce w jego włosy. Patrzyłem na jego spokojną, idealną twarz, słyszałem jego spokojny, równomierny oddech i tak sobie pomyślałem, że gdybym miał go nagle stracić, nie zniósłbym tego. Tak w zasadzie, to on odniósł tę ranę broniąc mojego życia. To przeze mnie tak się męczy, a jego życie, bądź co bądź, jest zagrożone. Nawet nie zorientowałem się, kiedy moje oczy wypełniły się łzami. Westchnąłem cichutko.
    - Dominic, dlaczego płaczesz? - Usłyszałem ciche pytanie. Spojrzałem Julianowi w oczy.
    - Ja... Julian, przepraszam... To przeze mnie stało się to, co się stało i...
    - Posłuchaj - przerwał mi. - Nie masz mnie za co przepraszać. To ja chciałem cię bronić. A z tego wyjdę, na pewno. - Uśmiechnął się leciutko i pocałował mnie delikatnie. Oddałem pocałunek, pogłębiając go. Brunet wsunął język między moje wargi i zaczął badać wnętrze moich ust. Po chwili do zabawy przyłączyłem swój język. Kiedy zabrakło nam tchu, oderwaliśmy się od siebie.
    - Wiesz, Julian? Cieszę się, że przy mnie jesteś.
    W odpowiedzi zobaczyłem jego szeroki uśmiech.

2 komentarze:

  1. Mam jedno zastrzeżenie czy z raną którą trzeba zszyć da się tak długo wytrzymać? Wydaje mi się, że nie bardzo ale trudno ważne, że opowiadanie fajne :D
    by Miyuki

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej,
    no ciekawe jaka bedzie reakcja krola i królowej, zaczyna teraz dostrzegać, że go kocha...
    Dużo weny życzę...
    Pozdrawiam serdecznie Basia

    OdpowiedzUsuń